wtorek, 8 kwietnia 2008

raj (nie dla komputerowcow)

tytul mial byc krotszy, ale moja cierpliwosc zostala mocno nadszarpnieta przez grata, na ktorym teraz pisze. wena w tym upale tez niezbyt dopisuje, wiec bedzie krotko.
bylysmy w seumc champey, przepieknej lagunie ukrytej w dzungli. wstalysmy baardzo wczesnie, zeby dotrzec na miejsce jako prawie pierwsze, i udalo sie - mialysmy kawal lasu i turskusowe baseny tylko dla siebie. z gory wygladalo to tak:

a bardziej z bliska:

tu susel kontempluje piekno natury:

wycieczka byla dosc wyczerpujaca, bo droga dziurawa i kamienista, a na dodatek z powrotem musialysmy lapac stopa. poznalysmy dzieki temu rodzine prawdziwych ladinos, czyli potomkow kolonialistow - lokalnych bonzow, ktorzy poruszaja sie przez swoj kraj w 4x4 z ciemnymi szybami i pelnym zestawem uzbrojenia. kolo semuca byl backpackers paradise - bungalowy na najzielenszej z lak, nad rzeka, ze strategicznie rozmieszczonymi hamakami. popoludnie spedzilysmy leniuchujac w hamaku, a nastepny dzien oznaczal dlugasna podroz do miejsca, w ktorym jestesmy teraz - flores kolo tikal.

pierwszy przystanek - planowy - zrobilysmy w cobanie, gdzie obejrzalysmy plantacje kawy, na ktorej nie bylo za wiele kawy (akurat scinali stare rosliny), ale byly za to piekne kiscie bananow.

i kapelusze, ktore mozna bylo pozyczyc (upal i slonce!).

dalsza czesc drogi wydluzyla sie do nocy, bo najpierw autobus nie przyjechal z powodu protestow, ktore zablokowaly droge, potem przyjechal busik, ale czekal z odjazdem do czasu, az we wnetrzu nie bedzie juz ani skraweczka wolnego miejsca. splywajac potem, poznalysmy towarzyszy podrozy, czyli gwatemalska rodzine, ktora jechala mniej wiecej w to samo miejsce. bardzo sie o nas troszczyli, nazywajac czule gringuitas i tlumaczac zawilosci kolejnych polaczen. po przesiadce in the middle of nowhere wydawalo sie, ze uda sie spokojnie dojechac, ale niestety. dotarlysmy do miesciny, ktora istnieje dzieki temu, ze dotychczas nie udalo sie zbudowac mostu i podrozni - chcac niechcac - musza tu przystanac, zeby przeplynac promem. nasz kierowca porzucil nas w tym miejscu, przeplynelismy lodzia, juz po zmroku, na druga strone rzeki i utknelismy. okazalo sie, ze nic juz tego dnia nie jedzie dalej na polnoc, wiec cala rodzina gwatemalska (8 doroslych + 4 dzieci) i my stanelismy na boku drogi, liczac na litosciwego kierowce. potem wysiadl prad i nadciagnela burza. po jakiejsc godzinie znalazl sie chetny, ktory co prawda planowal jechac w druga strone, ale dal sie przekonac do zmiany planow, bo w miedzyczasie zepsul sie prom:-) pojechalismy z nim, przez cos w rodzaju sawanny, rozswietlanej tylko piorunami (za to jakimi!), przy dzwiekach starych piosenek madonny (co za ulga po latino disco). i tak wyladowalysmy na isla de las flores...

2 komentarze:

ET pisze...

Jaka śliczna dziwczynka w kapelino !! Bardzo ciekawy wpis, iscie tropikalny, a tu nadal zimniutko ;-((. Usciski,m

ET pisze...

Suplement :
Jak się robi zdjecie laguny z góry ? Czy wypozyczyłyscie balon ?
Opowieśc o peregrynacjach w dzień po - meczaca w czytanie, wyobrazam sobie jak w rzeczywistości... Macie w sobie mnostwo sily ( na szczescie ) ,ale poza wszytskim jest ten blog zacheta do odkrywania Gwatemali co oznacza,z e mozesz Oluszko wystapic do ichniego Ministerstwa Turystyki o gratyfikacje... Buziaki,
m