poniedziałek, 31 marca 2008

space energy

o mercado wspominalam juz ostatnio, teraz troche zdjec. wstalysmy wczesnie rano, dzieki czemu przez targ dalo sie jeszcze przecisnac i spokojnie przyjrzec ludziom i towarom. kobiety z chichicastenango (na szczescie, gwatemalczycy wszystkie nazwy czule skracaja, wiec chcichicastenango to po prostu chichi) nosza nadal typowe huipile, mezczyzni ida w wiekszosci na latwizne i wdziewaja tanie, zwyczajne ciuszki. fasonu dodaja im za to rozlozyste kapelusze w stylu kowbojskim oraz - nieraz - bron palna lub maczeta u pasa.



w srodku dnia odbylysmy po chichi spacer z przewodnikiem, ktory objasnil nam skomplikowane zwyczaje majow i miksture z katolicyzmem. poszlismy na wzgorze, gdzie wznosi sie modly za posrednictwem szamanow (zajecie elitarne, szamana wyznacza sie tuz po narodzeniu, ich liczba jest limitowana - wiadomo, konkurencja - ale za to sprawiedliwie rozdzielona miedzy kobiety i mezczyzn). nam trafil sie szaman, ktory przy pomocy skomplikowanej konstrukcji -ofiarnego oltarza, prosil o powodzenie dla firmy swojego indianskiego klienta. modly wznosi sie do bezksztaltnego bozka, ktory lubi sobie wypic i zapalic, wiec u jego stop spoczywaly kwiaty i butelki wodki.



to juz podroz w kolejne miejsce - nad jezioro atitlan. zdjecie nie jest reprezentatywne, jesli chodzi o sklad etniczny przecietnego autobusu. japonek jest jak na lekarstwo, polek w sumie tez. nieprzyzywczajeni do tak egzotycznych nacji tubylcy czasem zadaja zaskakujace pytania. dzis przy obiedzie miejscowy zwrocil sie do nas: are you from nigeria?

przykro mi z powodu kiepskiej pogody w polsce. nie opre sie jednak pokusie zilustrowania dzisiejszego poranka:

to widoczek z san marcos, wioski nad jeziorem atitlan. jest to wioska niezwykla, bo w znacznej czesci opanowali ja wyznawcy new age. na palmach mozna znalezc ogloszenia typu connect to your inner self though chocolate, a wsrod bungalowow krecilo sie sporo lysiejacych i posiwialych dlugowlosych, za wszelka cene poszukujacych sensu i glebi. na przyklad przez medytacje pod druciana piramida albo pocieranie krysztalu. nasz plan dnia pozostal dosc przyziemny - spacer, wylegiwanie na pomoscie, hedonistyczne sniadanie na tarasie. za wyjatkiem jednego punktu - porannej jogi. zachecona przez susla poszlam wyprobowac pare asan pod okiem natchnionej nauczycielki, ktora przez dwie godziny pod palmowym daszkiem namawiala nas do odkrycia pokladow kosmicznej energii. choc nie wizualizowalam zbyt gorliwie jasnych swiatel splywajacych po moim ciele, odczuwam pozytywne skutki cwiczen na swiezym powietrzu:-)

skoro o transcendencji mowa, ostatnie zdjecie bedzie z cmentarza:

sobota, 29 marca 2008

dluga droga

dzis byl dzien pelen wydarzen, ale zaczne od konca, czyli pobytu na karaibskiej stronie gwatemali. ten uroczy, lekko podupadly hotelik byl moim domem podczas pobytu nad jeziorem izabal. byl to drugi-obok ratusza- budynek w el estor, ktory w ogole zaslugiwal na to miano.


cala reszta, sklecona z drewna i blachy, przypominala zabudowania targu, gdzie zeszta zjadlam pyszny obiad. na pierwszym planie wszechobecne papryki, wystepujace w prawie kazdym daniu.

a to juz przeskok czasowy i terytorialny - dwa dni pozniej, znow w antigua. susel w owocowym raju. wlasnie probuje mango przyprawione sola i chili. eksperyment kulinarny za nami, wiemy juz na pewno, ze mango nie potrzebuje zadnych dodatkow:-)

atrakcja dzisiejszego dnia byla wycieczka na pierwszy wulkan. wybralysmy jeden z nielicznych czynnych - pacaye. znacznie bardziej malowniczo wygladala agua, ktora udaje gore fuji, ale jest nieczynna i oblegana przez tlumy wycieczkowiczow w sobote, wiec odpadla z konkurencji.


agua nadal majaczy w tle, a pierwszym planie - czarne trzewia pacayi, gorace, dymiace i miejscami ujawniajace zawartosc jadra ziemi, z jezorami czerwonej lawy. stapalysmy z przerazeniem przez to piekielne rumowisko, na szczescie udalo nam sie calo powrocic w chlodniejsze rejony.

po poludniu wyruszylysmy w droge w gorskie rejony zachodniej gwatemali. tuz przed zachodem slonca dotarlysmy do chichicastenango, ktore slynie z indianskiego targu, ktory rozpocznie sie jutro. poki co, trwaja przygotowania i tajemnicze rytualy majow, ktorzy niewiele sobie sobia z katolickich obrzadkow, i nadal po swojemu czcza pradawnych bozkow, teraz nazywajac ich san antonio, santa teresa, san telmo...







środa, 26 marca 2008

krowy

znow ledwie, ledwie udalo mi sie dospac do 6 rano. w tej czesci gwatemali praktycznie nie uzywa sie szyb, a dziury w scianach z siateczka pozwalaja uslyszec kazdy szmer w okolicy, o szczekaniu psa czy latynoskim disco z rana nie wspominajac.
na szczescie czekala na mnie nowa atrakcja - rejs po jeziorze izabal w poszukiwaniu morskich krow, malp i tropikalnych ptakow. rozpogodzilo sie (wczesniej co chwila padal rzesisty, cieply deszcz, potwierdzajacy teorie o zmianie klimatu - tu jest pora teoretycznie sucha...) i jezioro wygladalo przepieknie. nasz lokalny przewodnik robil co mogl, bysmy mogli zobaczyc gwozdz programu, czyli krowe morska, ale krowy sa nieliczne i plochliwe, wiec mimo dlugiego oczekiwania ukazal sie jedynie nos i ogon. za to malpy (howler monkeys, powinny byc zatrudniane do horrorow, bo z ich malych malpich cial wydobywaja sie potworne ryki) i ptaki nie zawiodly. wielkie jezioro bylo prawie puste, przemykaly tylko co jakis czas lodzie rybakow. wszyscy narzekaja, ze turystow jest jak na lekarstwo, prawdopodobnie przez doniesienia o rzekomych niebezpieczenstwach, jakie tu czyhaja. dementuje - jest spokojnie, a gwatemalczycy robia co moga, zeby uprzyjemnic pobyt nielicznym przybylym.
do rio dulce pojechalam kamperem kanadyjczykow, ktorzy przy okazji zrobili mi wyklkad o quebecu. po drodze odwiedzilismy piekny kanion "sardela". teraz licze na w miare spokojny wieczor w specyficznym lokum, jakie wybralam na dzisiejsza noc - hotel/restauracja "u bruna", gdzie trzon klienteli stanowia podstarzali i wymeczeni tropikiem americanos. jutro - ponownie stolica.

wtorek, 25 marca 2008

ilustracje



to jest jeden z (czynnych) wulkanow, ktore otaczaja antigue. na razie z szacunkiem mu sie przygladam, ale juz za pare dni mam zamiar go zdobyc, wraz z suslem. na pierwszym zdjeciu gwatemalski chicken bus, cud amerykanskiej techniki i latynoskiej estetyki. Tu w zblizeniu:

Antigua troche mniej sliczna - rzeznia.

Mercado pod Antigua - codzienny stroj tutejszych kobiet...


i pare zdjec z okolic, gdzie jestem teraz - na poczatek wspolpasazerka z promu do livingston:

A to zabudowania na skraju dzungli, wraz z jednym z mieszkancow.

A tego wstydliwego zwierza przylapalam podczas wycieczki statkiem z livingston do rio dulce. potem pojechalam jeszcze dalej na zachod, nad brzeg jeziora izabal, najwiekszego w gwatemali. po drodze zielono, ze az trzeba mruzyc oczy. uprawy bananow, kukurydzy, melonow, mango.... a miedzy tym wszyskim chatki sklecone z drewna , sniade dzieciaki i krowy, konie, swinie, psy. jutro wybieram sie z para kanadyjczykow na wycieczke w poszukiwaniu malp, aligatorow i morskich krow.

poniedziałek, 24 marca 2008

smigus dyngus

obchody tegorocznego dyngusa uznaje za bardzo udane, choc przerazona strugami cieplej wody z morza karaibskiego goraczkowo zakladalam kamizelke ratunkowa. bylam przekonana, ze nasza watla lodka nie da sobie rady z falami. na szczescie nastapil happy end i dotarlam do livingston, na wschodnie wybrzeze gwatemali.
podroz zaczla sie w srodku nocy - busik wyruszal o 4 rano. uznaje juz niemal za specyfike tych wakacji, ze nie udaje mi sie spac dluzej niz do 6. tym razem droga byla faktycznie dluga - najpierw do ciudad de guatemala, a potem autobusem przez prawie caly kraj, nad atlantyk. po drodze nawiazalam znajomosc z niejakim sergio, ktory jest kolejnym gwatemalczykiem, ktory dowodzi niezwyklej uprzejmosci tej nacji. sergio nie tylko zabawial mnie rozmowa w trakcie jazdy (zaczelismy od ustalenia basics, bo na informacje, ze jestem z polski, odparl radosnie, ze to ten kraj kolo kosowa), poszerzal moja wiedze na temat kulinariow podczas sniadania (wybralam frijoles z tortilla, soul food, a co!), ale u celu odprowadzil mnie przez podtopione puerto barrios do nadbrzeza, z ktorego odplywaly lodki do livingston. no i, po dlugim oczekiwaniu urozmaiconym drugim sniadaniem z miski owocow wyruszylismy. to, co mialo byc przyjemna przejazdzka lodka, okazalo sie przezyciem z gatunku ekstremalnych, bo lodka szalala na falach i walila o wode z taka sila, ze co pare sekund wylatywalam w powietrze razem z manatkami. podobnie dzialo sie z cala reszta pasazerow, skladajaca sie miedzy innymi z dwoch czarnych belizanczykow, mowiacych spiewnym angielskim, dwoch rastamanow oraz murzynskiej babinki jakby zywcem wyjetej z "chaty wuja toma". livingston i okolice to miejsce, gdzie mieszkaja garifunas, potomkowie niewolnikow z afryki. klimat tu wilgotny i upalny, czarne dzieciaki smigaja po ulicach, a grube mammas wysiaduja na werandach. z glosnikow wali bob marley, a moj hotel przypomina architektura domy z atlanty, wielokrotnie ogladane jako tlo dla scarlett o´hary (powtarzali "przeminelo z wiatrem" w te swieta?).
w kwestiach zywnosciowych, zasmakowalam w tropikalnych pysznosciach. poczawszy od bananow, ktore maja smak, na dodatek slodko-miodowy, a konczac na rybie w sosie tamaryszkowym, ktora schrupalam na kolacje - wszystko rewelacyjne! tylko jesc sie nie chce w taki upal...
jutro planuje ciag dalszy i mam nadzieje, ze uda mi sie wrzucic jakies zdjecia. poki co, disculpen, problemas tecnicos:-)

sobota, 22 marca 2008

guatemala antigua


przerwa nie trwala dlugo, jestem juz z powrotem. na poczatek pare obrazkow z meksyku, w koncu sobie obiecalam:





to uliczka dwa kroki od centralnego placu, zocalo. temperatura rosnie z minuty na minute, a lodowa rzezba czeka na wlasciciela. psy w glebi nie czekaja chyba na nic, moze poza otwarciem mercado, w ktorym moznaby cos podwedzic.

chagallowski wilk na dachu, w roli koguta zapewniajacego miastu punkt 7 rano.


a to historyczne miejsce, gdzie wypilam pierwszy, absolutnie doskonaly, sok z wyciskanych pomaranczy z mango. rozmiar s (chico) to jakies 0,7l.


z okazji semana santa, czyli wielkanocy, w mexico city na rynku od tygodnia trwa religijna dyskoteka. oni tak maja, co widac tez w estetyce przyulicznych kapliczek. nasze gipsowe, malowane maryjki to minimal art w czystej postaci w zestawieniu z meksykanskimi odpowiednikami!


na koniec jedno zdjecie z gwatemali. jestem w antigua, czyli lokalnym krakowie (przedostatnia stolica, na dodatek najbardziej kulturalne, religijne i historyczne miasto). miescina jak z westernu, wszystko parterowe, za wyjatkiem ruin kosciolow i klasztorow, ktore w roznym stopniu rozpadu swiadcza o sejsmicznych wlasciwosciach tutejszego terenu. po powitalnej kolacji, ktora sama sobie ufundowalam (mniam mniam, wszystko pyszne i bajecznie kolorowe), na ulicy wpadlam na procesje. przez ulice ciagna tlumy gwatemalczykow w czarnych koronkach, niosac kadzidla i - przede wszystkim - posagi. wiem, ze niewiele widac, ale ciemno i dymno, wiec trudno o zdjecie.




bienvenidos a méxico

hola, tu ola.
melduje sie z mexico city, z dusznego i zmurszalego lotniska. spedzilam 5 godzin na zwedzaniu miasta, w dosc nietypowym przedziale czasowym - od 6 rano do 11. moze dlatego zupelnie nie mialam wrazenia, ze dotarlam do jednego z najwiekszych miast swiata. na ulicach dominowala fauna (psy i golebie), a z ludzi - glownie sprzatacze i policjanci. potem miasto ozywilo sie, ocieplilo i do konca oczarowalo. co bedzie widac na zdjeciach, jak tylko je umieszcze:-)
zaraz lece do stolicy gwatemali, a poki co - wesolych swiat!