poniedziałek, 24 marca 2008

smigus dyngus

obchody tegorocznego dyngusa uznaje za bardzo udane, choc przerazona strugami cieplej wody z morza karaibskiego goraczkowo zakladalam kamizelke ratunkowa. bylam przekonana, ze nasza watla lodka nie da sobie rady z falami. na szczescie nastapil happy end i dotarlam do livingston, na wschodnie wybrzeze gwatemali.
podroz zaczla sie w srodku nocy - busik wyruszal o 4 rano. uznaje juz niemal za specyfike tych wakacji, ze nie udaje mi sie spac dluzej niz do 6. tym razem droga byla faktycznie dluga - najpierw do ciudad de guatemala, a potem autobusem przez prawie caly kraj, nad atlantyk. po drodze nawiazalam znajomosc z niejakim sergio, ktory jest kolejnym gwatemalczykiem, ktory dowodzi niezwyklej uprzejmosci tej nacji. sergio nie tylko zabawial mnie rozmowa w trakcie jazdy (zaczelismy od ustalenia basics, bo na informacje, ze jestem z polski, odparl radosnie, ze to ten kraj kolo kosowa), poszerzal moja wiedze na temat kulinariow podczas sniadania (wybralam frijoles z tortilla, soul food, a co!), ale u celu odprowadzil mnie przez podtopione puerto barrios do nadbrzeza, z ktorego odplywaly lodki do livingston. no i, po dlugim oczekiwaniu urozmaiconym drugim sniadaniem z miski owocow wyruszylismy. to, co mialo byc przyjemna przejazdzka lodka, okazalo sie przezyciem z gatunku ekstremalnych, bo lodka szalala na falach i walila o wode z taka sila, ze co pare sekund wylatywalam w powietrze razem z manatkami. podobnie dzialo sie z cala reszta pasazerow, skladajaca sie miedzy innymi z dwoch czarnych belizanczykow, mowiacych spiewnym angielskim, dwoch rastamanow oraz murzynskiej babinki jakby zywcem wyjetej z "chaty wuja toma". livingston i okolice to miejsce, gdzie mieszkaja garifunas, potomkowie niewolnikow z afryki. klimat tu wilgotny i upalny, czarne dzieciaki smigaja po ulicach, a grube mammas wysiaduja na werandach. z glosnikow wali bob marley, a moj hotel przypomina architektura domy z atlanty, wielokrotnie ogladane jako tlo dla scarlett o´hary (powtarzali "przeminelo z wiatrem" w te swieta?).
w kwestiach zywnosciowych, zasmakowalam w tropikalnych pysznosciach. poczawszy od bananow, ktore maja smak, na dodatek slodko-miodowy, a konczac na rybie w sosie tamaryszkowym, ktora schrupalam na kolacje - wszystko rewelacyjne! tylko jesc sie nie chce w taki upal...
jutro planuje ciag dalszy i mam nadzieje, ze uda mi sie wrzucic jakies zdjecia. poki co, disculpen, problemas tecnicos:-)

1 komentarz:

ET pisze...

No, no dostarczasz mi zdrenalinki d rana. nawet jako jednostka niezatapialna z grubsza byłas zagrożona !! Dzieki Bogu, ż ejuz lekko spokojniej. Odpoczywaj . Usciski,m