piątek, 11 kwietnia 2008
pozegnalnie (prawie)
czwartek, 10 kwietnia 2008
no fotos
przez ostatnie dwa dni krazylysmy wokol lazurowego jeziora peten itza. najpierw na wyspie kwiatow, ktora - choc urokliwa - wydala nam sie nieco zbyt turystyczna i slodka. wiec ruszylysmy w dzungle, do mitycznego tikalu.
pierwsze spotkanie w megapiramidami majow bylo niemal samotne - w ogromnym parku, ktory de facto jest tylko lekko udroznionym tropikalnym lasem, krazylo oprocz nas pare osob. za to malp, tukanow, indykow i innych stworow nie da sie zliczyc. ich mowa daje niesamowite efekty dzwiekowe, caly las piszczy, skrzeczy i burczy. jak nasze brzuchy tuz przed obiadem.
zachod slonca ogladalysmy ze stopni jednej z piramid i byl to moment niemal mistyczny. zdecydowalysmy sie nocowac w parku, zeby nie przegapic takze switu (zbiorka 4:45). widok budzacej sie dzugli i mgly, ktora unosi sie znad lasu, jest warty pobudki o tej porze. zobaczycie.
kiedy obeszlysmy juz wszystkie swiatynie i palace, powrocilysmy nad jezioro. widoki jak z folderow biur podrozy, a wszedzie pusto. za grosze wynajelysmy ogromny strych w bungalowie, zjadlysmy kolacje z lampka wina (jako ze miejsce nazywalo sie mon ami i bylo prowadzone przez francuzow, uznalysmy, ze tak wypada:-) i padlysmy z nog.
dzis rano atrakcja byla konna przejazdzka z kolejnym interesujacym przewodnikiem. moj rumak- tequila- byl obdarzony silnym charakterem i parl caly czas na przod naszego malego pochodu, co bardzo mi sie podobalo, bo w 38-stopniowym skwarze nie mialabym sil go popedzac.
potem kapiel w jeziorze, rybka na tarasie i zaraz wracamy - przez guatemala ciudad do antiguy, a pojutrze do madrytu.
wtorek, 8 kwietnia 2008
raj (nie dla komputerowcow)
bylysmy w seumc champey, przepieknej lagunie ukrytej w dzungli. wstalysmy baardzo wczesnie, zeby dotrzec na miejsce jako prawie pierwsze, i udalo sie - mialysmy kawal lasu i turskusowe baseny tylko dla siebie. z gory wygladalo to tak:
piątek, 4 kwietnia 2008
in der Schweiz
sam hiacynt, przewodnik, jest wart opowiesci. byly partyzant, obecnie zajmuje sie uprawa poletka za domem i okazjonalnym oprowadzaniem turystow. ledwie wyszlismy z miasta, a juz okazalo sie, ze bardziej niz pokazywanie okolicy, interesuje go poznawanie obcych krajow i jezykow. zasypal nas seria pytan o polske, a nie dalej niz po pietnastu minutach zdecydowal, ze jest to swietny kraj dla niego na emigracje. w zwiazku z tym postanowil rozpoczac kurs polskiego. skrzetnie notowal kazdy zwrot i slowo w notesiku, przy czym wykazal sie calkiem sporym talentem i pod koniec spaceru juz z pamieci rzucal: "podoba sie?" "kocham cie" (a jakze), "siadajmy". jego ciekawosc swiata (potem omawialismy nie tylko polske, ale kraje calego globu, a takze systemy polityczne i strategiczne sojusze gospodarcze) byla nienasycona, a cala wiedza, ktora probowalysmy w prostych slowach przekazac, pozostala zapisana w notesie.
wies przy blizszym przyjrzeniu ujawnila bardziej gwatemalski charakter, ale na szczescie bylo to jedno z niewielu miejsc wlasciwie nieskalanych nowym budownictwem. w gwatemali oznacza to nigdy nie dokonczone chalupy z betonowych bloczkow, kryte pordzewiala blacha. tu krolowaly chalupki z drewna i adobe, z szerokimi podcieniami i kryte dachowka. a miedzy nimi - jukki, palmy, malownicze swinie, dzieciaki, krowy, kury, psy... bukoliczny raj par excellance.
na do widzenia - obrazek z porannego targu, na ktorym widac typowy stroj z tych stron. najbardziej spektakularne sa fryzury z pomponami, ktore- jak podjerzewam- maja aspekt praktyczny - ulatwiaja noszenie na glowie wszelkich dobr (misa o metrowej srednicy wypelniona kukurydza, na przyklad).
środa, 2 kwietnia 2008
wybuchowy santiaguito
gwatemala zalewana jest przez wplywowe koscioly (sekty) ewangelickie, glownie ze stanow (olgita, to po czesci odpowiedz na twoje pytanie). kosciol rzymskokatolicki spada na coraz odleglejsze pozycje w rankingu uslug dla duszy, chocby ze wzgledu na swoja polityke pro rezimowa z czasow dyktatury militarnej. teraz w najmniejszej wiosce stoja po dwa - trzy koscioly, ktore ostro ze soba rywalizuja, a walka o rzad dusz odzwierciedla sie takze na murach.wyjatkowo aktywny byl koscielny PR nad jeziorem. na kazdej chatce wymalowane byly hasla w stylu "sukces tkwi w modlitwie", "chrystus najwiekszym wodzem etc.". jedno z nich widac na tym zdjeciu ("jezus, jedyna nadzieja dla ciebie"), w tle zas wznosi sie tortowy budynek nowego kosciola ewangelickiego.
dzisiejszy dzien zaczal sie - suprise, suprise - o 4:40. o 5 rano pod hostel podjechal carlos, uwodzidzielski przewodnik, wraz z para australijczykow, z ktorymi mielismy zdobyc drugi wulkan - santa marie. tym razem glowna atrakcja byla okupiona niemalym wysilkiem - 3,5 godziny stromego podejscia na 3770. na gorze czekal nas raj wulkanologiczny - widok na prawie wszystkie gwatemalskie stozki, w tym na niejakiego santiaguito, ktory nalezy do najaktywniejszych wulkanow na swiecie. dzisiejszego poranka spisal sie doskonale. ledwie zdazylismy wyciagnac aparaty, zaczal charczec i burczec, a nastepnie wyrzucil z siebie chmure dymu i kamieni. tu cala nasza trojka - susel, santiaguito i ja.
po wycieczce, ktora wykonczyla nas bez porownania bardziej niz poprzednie spacery, zerwalysmy z tradycja probowania lokalnych potraw i poszlysmy na kulinarny wypas do indyjskiej knajpy. nie zeby nie smakowalo nam gwatemalskie jedzienie (ja jestem zachwycona, od obiadu w comedor za 2 dolary, po wyszukane danie w restauracji dla gringos - wszystkio jest pyszne i egzotyczne), po prostu chcialysmy skorzystac z ostatniej okazji przed wyjazdem na zupelna prowincje. wybor okazal sie trafny, na stol wjechaly pachnace i pikantne samosy, naany, dale i takie tam. dlugo na tym stole nie postaly, a uczta zostala zwienczona zakupem mnostwa owocow na targu oraz browniesa w kawiarni. mniam!
poniedziałek, 31 marca 2008
space energy
skoro o transcendencji mowa, ostatnie zdjecie bedzie z cmentarza:
sobota, 29 marca 2008
dluga droga
agua nadal majaczy w tle, a pierwszym planie - czarne trzewia pacayi, gorace, dymiace i miejscami ujawniajace zawartosc jadra ziemi, z jezorami czerwonej lawy. stapalysmy z przerazeniem przez to piekielne rumowisko, na szczescie udalo nam sie calo powrocic w chlodniejsze rejony.
środa, 26 marca 2008
krowy
na szczescie czekala na mnie nowa atrakcja - rejs po jeziorze izabal w poszukiwaniu morskich krow, malp i tropikalnych ptakow. rozpogodzilo sie (wczesniej co chwila padal rzesisty, cieply deszcz, potwierdzajacy teorie o zmianie klimatu - tu jest pora teoretycznie sucha...) i jezioro wygladalo przepieknie. nasz lokalny przewodnik robil co mogl, bysmy mogli zobaczyc gwozdz programu, czyli krowe morska, ale krowy sa nieliczne i plochliwe, wiec mimo dlugiego oczekiwania ukazal sie jedynie nos i ogon. za to malpy (howler monkeys, powinny byc zatrudniane do horrorow, bo z ich malych malpich cial wydobywaja sie potworne ryki) i ptaki nie zawiodly. wielkie jezioro bylo prawie puste, przemykaly tylko co jakis czas lodzie rybakow. wszyscy narzekaja, ze turystow jest jak na lekarstwo, prawdopodobnie przez doniesienia o rzekomych niebezpieczenstwach, jakie tu czyhaja. dementuje - jest spokojnie, a gwatemalczycy robia co moga, zeby uprzyjemnic pobyt nielicznym przybylym.
do rio dulce pojechalam kamperem kanadyjczykow, ktorzy przy okazji zrobili mi wyklkad o quebecu. po drodze odwiedzilismy piekny kanion "sardela". teraz licze na w miare spokojny wieczor w specyficznym lokum, jakie wybralam na dzisiejsza noc - hotel/restauracja "u bruna", gdzie trzon klienteli stanowia podstarzali i wymeczeni tropikiem americanos. jutro - ponownie stolica.
wtorek, 25 marca 2008
ilustracje
i pare zdjec z okolic, gdzie jestem teraz - na poczatek wspolpasazerka z promu do livingston:
poniedziałek, 24 marca 2008
smigus dyngus
podroz zaczla sie w srodku nocy - busik wyruszal o 4 rano. uznaje juz niemal za specyfike tych wakacji, ze nie udaje mi sie spac dluzej niz do 6. tym razem droga byla faktycznie dluga - najpierw do ciudad de guatemala, a potem autobusem przez prawie caly kraj, nad atlantyk. po drodze nawiazalam znajomosc z niejakim sergio, ktory jest kolejnym gwatemalczykiem, ktory dowodzi niezwyklej uprzejmosci tej nacji. sergio nie tylko zabawial mnie rozmowa w trakcie jazdy (zaczelismy od ustalenia basics, bo na informacje, ze jestem z polski, odparl radosnie, ze to ten kraj kolo kosowa), poszerzal moja wiedze na temat kulinariow podczas sniadania (wybralam frijoles z tortilla, soul food, a co!), ale u celu odprowadzil mnie przez podtopione puerto barrios do nadbrzeza, z ktorego odplywaly lodki do livingston. no i, po dlugim oczekiwaniu urozmaiconym drugim sniadaniem z miski owocow wyruszylismy. to, co mialo byc przyjemna przejazdzka lodka, okazalo sie przezyciem z gatunku ekstremalnych, bo lodka szalala na falach i walila o wode z taka sila, ze co pare sekund wylatywalam w powietrze razem z manatkami. podobnie dzialo sie z cala reszta pasazerow, skladajaca sie miedzy innymi z dwoch czarnych belizanczykow, mowiacych spiewnym angielskim, dwoch rastamanow oraz murzynskiej babinki jakby zywcem wyjetej z "chaty wuja toma". livingston i okolice to miejsce, gdzie mieszkaja garifunas, potomkowie niewolnikow z afryki. klimat tu wilgotny i upalny, czarne dzieciaki smigaja po ulicach, a grube mammas wysiaduja na werandach. z glosnikow wali bob marley, a moj hotel przypomina architektura domy z atlanty, wielokrotnie ogladane jako tlo dla scarlett o´hary (powtarzali "przeminelo z wiatrem" w te swieta?).
w kwestiach zywnosciowych, zasmakowalam w tropikalnych pysznosciach. poczawszy od bananow, ktore maja smak, na dodatek slodko-miodowy, a konczac na rybie w sosie tamaryszkowym, ktora schrupalam na kolacje - wszystko rewelacyjne! tylko jesc sie nie chce w taki upal...
jutro planuje ciag dalszy i mam nadzieje, ze uda mi sie wrzucic jakies zdjecia. poki co, disculpen, problemas tecnicos:-)
sobota, 22 marca 2008
guatemala antigua
to uliczka dwa kroki od centralnego placu, zocalo. temperatura rosnie z minuty na minute, a lodowa rzezba czeka na wlasciciela. psy w glebi nie czekaja chyba na nic, moze poza otwarciem mercado, w ktorym moznaby cos podwedzic.
chagallowski wilk na dachu, w roli koguta zapewniajacego miastu punkt 7 rano.
a to historyczne miejsce, gdzie wypilam pierwszy, absolutnie doskonaly, sok z wyciskanych pomaranczy z mango. rozmiar s (chico) to jakies 0,7l.
z okazji semana santa, czyli wielkanocy, w mexico city na rynku od tygodnia trwa religijna dyskoteka. oni tak maja, co widac tez w estetyce przyulicznych kapliczek. nasze gipsowe, malowane maryjki to minimal art w czystej postaci w zestawieniu z meksykanskimi odpowiednikami!
na koniec jedno zdjecie z gwatemali. jestem w antigua, czyli lokalnym krakowie (przedostatnia stolica, na dodatek najbardziej kulturalne, religijne i historyczne miasto). miescina jak z westernu, wszystko parterowe, za wyjatkiem ruin kosciolow i klasztorow, ktore w roznym stopniu rozpadu swiadcza o sejsmicznych wlasciwosciach tutejszego terenu. po powitalnej kolacji, ktora sama sobie ufundowalam (mniam mniam, wszystko pyszne i bajecznie kolorowe), na ulicy wpadlam na procesje. przez ulice ciagna tlumy gwatemalczykow w czarnych koronkach, niosac kadzidla i - przede wszystkim - posagi. wiem, ze niewiele widac, ale ciemno i dymno, wiec trudno o zdjecie.
bienvenidos a méxico
melduje sie z mexico city, z dusznego i zmurszalego lotniska. spedzilam 5 godzin na zwedzaniu miasta, w dosc nietypowym przedziale czasowym - od 6 rano do 11. moze dlatego zupelnie nie mialam wrazenia, ze dotarlam do jednego z najwiekszych miast swiata. na ulicach dominowala fauna (psy i golebie), a z ludzi - glownie sprzatacze i policjanci. potem miasto ozywilo sie, ocieplilo i do konca oczarowalo. co bedzie widac na zdjeciach, jak tylko je umieszcze:-)
zaraz lece do stolicy gwatemali, a poki co - wesolych swiat!